Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A więc jedno z dwojga, chrzest znakomitego potomka rodziny lub weselisko...
Nie ma przytym ani bractw ani chorągwi... Evoe! więc z pewnością wesele!
Dwóch sławetnych panów mieszczan w granatowych długich kapotach, czapki wysokie z siwego barana na głowie, częstują się tabaką przed furtą, rozglądając do koła, kilku obdartych chłopców powłaziło na mur kościelny aby dalej widzieli: dziad o kuli i baba z garnuszkiem pod łachmany ukrytym zabrali miejsca u samego wnijścia, aby ich nie pominięto... W miasteczku, jak zajrzeć, co chata to gosposia w progu, jedne ręce u czoła trzymają od blasku, drugie w boki się wzięły dla powagi...
Jeden ze śmielszych wędrowców dostał się na gałąź starej lipy i z tego obserwatoryum, popatrzywszy na gościniec ku polu — krzyknął:
Jadą!!
— Jadą!! jadą!! słyszycie jadą! powtórzyły echa... Tłum przeszły dreszcze spokojne.. ulicami elektryczna przebiegła wieść... Jadą!! Oczy zwróciły się na drogę... W istocie tuman kurzu ogromny... ale z za tumanu nic nie widać... tylko tętni, huczy, brzęczy... klaska coś...