Przejdź do zawartości

Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mieszczanie ustąpili z drogi, dziad i baba przybliżyli się do furty... dziećmi ciekawość jak wiatr miota, to się rzucą w prawo, to w lewo, a śmieją się, a popychają a kuksają... taka radość... że się coś niewidzianego zobaczy... Nagle i cisza! jak mak siał... Tuman się rozstąpił, kawalkata wychodzi z jego łona i — dalipan jest popatrzeć na co!! Naprzód konni, chłop w chłopa, od karmazynów, atłasów, a konie w rzędach najsutszych, a na głowach kity i kołpaki, a u boków szable... a ostrogi u bótów... a pod szyjami koni pukle, a u panów karbunkuły... Daj go katu... Choćbyś nie chciał, to tu pana młodego poznać musisz — najładniejszy ze wszystkich... jeno mu okrutna kresa przez łeb zawadza... blizna czerwona... Ale z tym młodemu ładnie, znać, że za piecem nie siedział... Za państwem dwornia i czeladka, koniki niczego i suknie od święta... a jest tego nie mało... I konie i ludzie w kupie brykać skłonni, więc to wszystko śmieje się, gzi, parska, wierzga, huczy, a konie stają dęba, a chłopcy czapki do góry rzucają... ochota taka, że aż miło...
Niekiedy starszy szlachcic huknie wiwatem, drudzy mu zawtórują... a brzuchy się trzęsą, a pasy złotemi fręzlami drżą... i z końca w koniec kawalkata cała niby jedno ciało