Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczęściem głową o krawędź bliskiego okna, rozbił sobie do krwi skronie. Na widok krwi odskoczyli wszyscy na bok przestraszeni spoglądając po sobie, krzykliwy tłum zamilkł, jakby czarami zmuszony do uciszenia się, a mowca nie zważając na ranę, porwał się szybko i krzyknął z większym jeszcze zapałem:
— Zbieracie się pomścić za krew sierot naszych, a jednego ze swoich zabijać chcecie?
— Nikt cię nie chciał zabić, odezwał się jeden, upadłeś przypadkiem.
— Widziałem przecie ja i wszyscy, jak ten oto co tak kryje twarz, stołek wywrócił podemną.
— Ale o to mniejsza, rany moje nic nie znaczą! większy wstyd temu, kto na swoich podstępami wojuje. To mówiąc mężnie otarł się suknią i stanął spokojnie patrząc na nich. Drugi wystąpił natychmiast i znowu zawołał:
— Słuchajcie! milczeli wszyscy, on brew namarszczył, ręce wyciągnął i zawołał:
— Kłamie kto mówi, że ks. Czarnkowski winnym nie jest. Pytajcie o to całego miasta, całe miasto powie że winien — wszyscy prócz jego przyjaciół, którzy się zapierają sprawiedliwości dla dogodzenia jednemu człowiekowi, prócz tych co zamykają oczy na łzy i ucisk biednych.
— Możecież powiedzieć, wy obrońcy Czarnkowskiego, że głos tylego ludu jest fałszem? nieznacież upoważnionego wiekami przysłowia — Vox populi, vox Dei?
— Cóż są za dowody jego niewinności? że przysięgać nie chciano? A toć sługa jego przyjaciela przysiągł, widzieliście sami jak go przed królem jeszcze odstępowali własne świadki i wezwani na pomoc przeciw nie-