Strona:PL Klemens Junosza Donkiszot żydowski.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wasze błagerodie! — krzyczał nieludzkim głosem Beniamin, — to łapać ludzi na środku ulicy, w biały dzień, i sprzedawać ich jak kury na targu — można? a jak ci ludzie chcą uciec, żeby zająć się swojemi interesami — to nie można?! Teraz taki jest świat paskudny, taki rozpuszczony, taki zły, że, dalibóg, niewiadomo, co teraz można? a czego niemożna? Przeciwnie, naodwrót, trzeba zobaczyć tę rzecz z drugiej strony i przekonać się, kto tu winiem. Naprzykład jakby panów, nieprzymierzając, złapali na drodze i wsadzili w worek, czybyście panowie byli winni, chcąc się z worka wydobyć? Ja zawsze powiadam, że to od samego początku była paskudna rzecz, samo oszukaństwo od początku — ja to zawsze powiadam! Tu nikt w tym interesie nie winien, tylko tamci żydzi! dnieprowieccy żydzi (żebym tak szczęście miał). Oni i panów oszukali i nas oszukali! Gadaj, Senderił, gadaj, otwórz gębę! cóż stoisz jak bałwan gliniany!? Wychodź naprzód z prawdą, prawdę mów! Nie bój się, mów prosto w oczy! Przyświadcz, że my tu na nic niezdatni jesteśmy, że nie czytaliśmy książek o strategii, że nie znamy sztuki wojowania i znać jej nie chcemy! Powiedz, że, Bogu