kłapiące kości, z głosem bezdźwięcznym, dobywającym się juk ze snu lub z grobu, poczułem litość dla niego, zacząłem żałować tego, że wówczas do niego strzeliłem, chociaż wiedziałem, jak on pragnął zemsty, że oczy miał teraz zamknięte tylko z nadmiaru radości i zachwytu z tego powodu, iż nareszcie, nareszcie ugasi pragnienie krwi mojej. Tak, człowiek to czasem osobliwe stworzenie!
Tangua znów przemówił nie poruszając niczem, prócz warg bezkrwistych:
— Tangua był tym kwiatem i tym głodnym bawołem. Tęsknił i ryczał za zemstą, lecz ona się nie zjawiała. Zanikał z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień i z dnia na dzień; lecz zemsta się ociągała. Już miał umrzeć ze starości, kiedy przecież zawitała!
Teraz otworzył nagle szeroko oczy, wyprostował się, o ile nogi na to pozwalały, wyciągnął do mnie chude ręce z rozłożonymi palcami i krzyknął przerywanym głosem:
— Tak, nadchodzi zemsta, nadchodzi! Jest, jest już tutaj! Widzę ją, widzę tuż przed sobą! Psie, psie, ach, w jak strasznych, jak okropnych mękach ty umrzesz!
Opadł zmęczony i znów zamknął oczy. Nikt nie śmiał przerwać tej ciszy; milczał nawet syn jego, Pida. Dopiero po dłuższej chwili znowu podniósł powieki i zapytał:
— Jak ta śmierdząca ropucha wpadła wam w ręce? Chcę o tem wiedzieć.
Santer pochwycił tę sposobność natychmiast. Nie czekając na odpowiedź Pidy, którego rzeczą to właściwie było, odezwał się czemprędzej:
— Ja wiem najlepiej! Czy mam opowiedzieć?
— Mów!
Santer zaczął opowiadać, przyczem nie omieszkał jak najlepiej oświetlić swojej zasługi. Nikt mu nie przerywał. Pida był na to za dumny, a mnie było obojętnem samochwalstwo tego draba. Przedstawiwszy całe zdarzenie, dodał Santer na końcu:
Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/199
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 447 —