Strona:PL Karol May - Winnetou 01.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   178   —

— Urojeniu? Pshaw! Kto zobaczy wasze oczy, ten nie może wątpić.
— Tak, więc oczy mnie zdradzają. Dobrze, że wiem o tem, to mi się przyda na przyszłość. Ale wy macie słuszność. Udało mi się, udało o wiele lepiej, niż przypuszczałem.
— A więc widzieliście wywiadowców?
— Wywiadowców? Czy widziałem? Coś więcej, o wiele więcej! Nie tylko wywiadowców, lecz całą gromadę i nie tylko widziałem, lecz także słyszałem i podsłuchałem.
— Podsłuchaliście? Ach, to powiedzcie prędzej, czegoście się dowiedzieli!
— Nie teraz i nie tutaj. Zbierzcie przyrządy i idźcie do obozu! Przyjdę zaraz za wami, ale muszę się przedtem udać do Keiowehów, aby im oznajmić wynik moich badań i pouczyć, jak się mają zachować.
Poszedł nad stawem do potoku, przeskoczył przezeń i zniknął na drugiej stronie pod drzewami. My zabraliśmy nasze rupiecie i udaliśmy się do obozu i czekaliśmy tam na Sama Hawkensa. Nie widzieliśmy, żeby wracał, ani też nic nie słyszeliśmy, tymczasem on stanął nagle między nami i rzekł zarozumiale:
— Oto jestem, mylords! Czyż nie macie oczu, ani uszu? Was mógłby zaskoczyć słoń, którego kroki słychać zresztą o kwadrans drogi!
— Co prawda nie zachowaliście się jak taki słoń. — odrzekłem.
— Być może. Chciałem wam tylko pokazać, że można przyjść niepostrzeżenie do kogoś. Siedzieliście spokojnie i nie rozmawialiście wcale, a jednak nie zauważyliście mnie, gdy się skradałem. Zupełnie tak samo było także wczoraj wieczorem, kiedy zabierałem się do Apaczów.
— Opowiedzcie nam to, opowiedzcie! — Well! Usłyszycie, ale aż usiądę, gdyż jestem bardzo zmęczony. Nogi moje przyzwyczaiły się do konnej jazdy i nie chcą już wdawać się w chodzenie. Zre-