Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uwolniłbym się, dopókibym nie miał swej broni w ręku. — —
Za niespełna godzinę miało już zmierzchać gdyśmy dotarli do Doliny Śmierci. Zjechaliśmy wąską i stromą ścieżką jeden za drugim, niczem za konduktem żałobnym. Jeśli istotnie nie uda nam się wrócić na górę! Otrząsnąłem się z tej myśli. Nie! Jeśli kto miał zostać na wieki w dolinie, to nie my, lecz Komanczowie!
Wódz skierował pochód ku miejscu, gdzie biło małe źródło. Osadził konia i zeskoczył na ziemię. Wojownicy naśladowali dowódcę, albowiem tu, nad wodą, mieliśmy przenocować. Usiłowano napoić konie, ale rumaki wzdragały się przed siarczaną wodą, która cuchnęła, jak zgniłe jajka.
Tymczasem rozejrzałem się po dolinie. W północnej, najbardziej stromej skale widniała szczelina, w której pogrzebaliśmy ongiś wodza. Nie była wielka. U podstawy szeroka na sześć stóp, ku górze zwężała się coraz bardziej, aż wreszcie na wysokości mężczyzny miała dwie piędzi. Stąd biegła na znaczną wysokość. Ponieważ niepodobna było na takiej wysokości zakryć skały, powietrze miało tu dostęp. A zatem, gdyby nas zamknięto, zginęlibyśmy z głodu i pragnienia, ale nie z braku powietrza. Płyta, zamykająca rozpadlinę, była u dołu szersza od szczeliny, a wysoka na trzy łokcie. Mimo że ciężka, nie mogłaby nas zamknąć, nie mogłaby się oprzeć połączonym naszym wysiłkom. Ale