Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie. Lecz bronię się wobec każdego napastnika, czy to jest biały, czy czerwony.
— Czyś ty wraz z Winnetou zabił Mocną Rękę, wodza Komanczów, mego ojca?
— Tak, ale nie wraz z Winnetou, gdyż moja to kula przeszyła serce wodza.
— Winnetou był przy tem, ciąży więc na nim ta sama wina i spotka go ta sama kara. A ponieważ Bothwella schwytaliśmy wraz z wami, nie uniknie waszego losu. Będziecie żywcem zamurowani w grobowcu Silnej Ręki. — Hej tam, wziąć jeńców do środka! Wracamy do koni!
Wódz wyglądał na lat trzydzieści. Nietylko twarz — postawa cała i głos świadczyły wyraźnie o charakterze niezłomnym i hardym. Nie można się było po nim spodziewać cienia łagodności, ani pobłażania. — —
Rozpętano nam nogi, poczem ruszyliśmy. Naliczyłem dwudziestu trzech Komanczów. Od lasu dzieliło nas pół godziny drogi. Nie był to las we właściwem znaczeniu tego słowa — drzewa rosły zrzadka. Przez wąskie ich pasmo przeświecała prerja. Tu właśnie pasły się konie pod opieką dwóch Indjan. Zobaczyliśmy między niemi nasze wierzchowce.
Teraz spętano nas nieco inaczej, mianowicie związano ręce na plecach. Kazano nam wsiąść na konie i przywiązano nogi do popręgów. Puściliśmy się galopem na północ, poprzez prerję tak szeroką, że minęliśmy ją dopiero po dwóch godzinach. Tu również orkan zasypał trawę warstwą piasku.