Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I oto — oto nastąpiło! Nad nami w powietrzu trąbiło, niczem puzon, lub trąba. Potem zabrzmiały setki gwiżdżących, wyjących, piszczących i ostrych głosów. Uchwycił nas przeraźliwy żar i naraz, znienacka, ogarnął taki mróz, jaki chyba nie panuje na biegunie. Znałem to — wiedziałem, jakie niebezpieczeństwo grozi koniom. Smagałem swego wierzchowca rózgą nie aby mu ból sprawić, lecz by spędzić krew pod skórę. Winnetou i Emery, który już wiedział, o co mi chodzi, uwijali się z niemniejszą gorliwością.
Mróz trzymał niedłużej jak minutę, był jednak tak ostry i siarczysty, że ta jedna minuta po zmęczeniu poprzedniem i po rozgorączkowaniu mogła nasze konie o śmierć przyprawić. Dzięki uderzeniom i wcieraniu, rumaki nie odczuły zgubnej potęgi przymrozku w całej jego grozie.
Następnie wrócił poprzedni żar. Niesamowite trąbienie w powietrzu umilkło, natomiast rozbrzmiewał potężny poszum. Powietrze nie było już przezroczyste. Ledwo mogłem dojrzeć towarzyszów. Wiedziałem, że mnie nie usłyszą, krzyczałem jednak na całe gardło:
— Padnijcie głowami na północ! Trzymajcie się mocno, inaczej porwie was wicher!
Tak, minęły już zwiastuny, — i oto zjawił się sam huragan. Powietrze było wypełnione piaskiem, który przenikał do każdego otworu. W przeciągu kilku sekund miałem zatkane oczy, uszy i nos, mimo że ukryłem twarz w kocu. Z największym wysiłkiem łapałem dech. Można się było zadusić.