Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

biony piórem kapelusz. Ubranie tego rodzaju byłoby odpowiedniejsze na balu maskowym, niż tutaj — na pokładzie amerykańskiego okrętu, przeznaczonego dla wychodźców. Obok niej stał chudy, starszy człowiek, którego oblicze wykazywało najwyraźniej pochodzenie hebrajskie. Również ubiór nie pozwalał wątpić, że był Żydem. Gdy spojrzenie jego padło na mormona, wyrwał mu się półgłosem mimowolny okrzyk:
— Djabeł!
Zatem mormon wywarł na nim takie same wrażenie, jak na mnie, chociaż jego oblicze nie miało ani śladu tego, co pospolicie rozumie się pod mianem „djabelskości”. —
Inni pasażerowie byli to ludzie ubodzy, co można było zauważyć z pierwszego rzutu oka. Wiedząc, że miał tu przybyć ich nowy przywódca, obrzucali Meltona spojrzeniami zaciekawienia, gdyż oczywiście nie przyszło im na myśl, że ja mógłbym być oczekiwaną osobą; powierzchowność moja była na to za mało wykwintna. W każdym razie kapitan znał mormona, gdyż podszedł ku niemu i pozdrowił go przyjacielskiem potrząśnięciem dłoni. Widziałem to, bo uważałem, pilnie na wszystko, rozumiejąc dobrze, że obecnie najmniejsza drobnostka może mi wiele wyjaśnić. Obydwaj poszli na tylny pokład, ażeby udzielić sobie koniecznych wiadomości. Przeszedłem zwolna po pokładzie i wyszukałem sobie wygodne miejsce na zwiniętej linie pod masztem, o który oparłem strzelby, tkwiące ciągle jeszcze w futerale. Policzywszy pasażerów, przekonałem się, że było ich 38 mężczyzn i chłopców, 14 kobiet i dorosłych dziewcząt i 11 dzieci, więc razem 63 osoby.