Wyciągnął rękę. Udałem jakobym już chciał podać mu swoją, lecz w ostatniej chwili zapytałem, cofając powoli dłoń:
— Czy pan mówi poważnie, czy też żartuje sobie tylko ze mnie? Wydaje mi się bardzo dziwnem, że sennor obcemu człowiekowi, który prawie że nie ma się w co odziać, daje tak wspaniałą propozycję.
— Tak, to rzeczywiście bardzo dziwne i dlatego radzę panu nie zwlekać, tylko przyjąć ją czem prędzej.
— Chciałbym to uczynić, jak sam pan może przypuszczać, jednak jest przecież jasne, że powinienem przedtem dowiedzieć się bliższych szczegółów. Gdzie znajduje się owa hacjenda, do której chce mnie pan posłać?
— Nie chcę pana posłać, tylko sam pana tam zaprowadzę.
— To mnie cieszy jeszcze bardziej. Czy podróż jest bardzo kosztowna?
— Sennor nie wyda ani jednego centavo, gdyż ja opłacę wszystko. Skoro pan się zgodzi ostatecznie, nietylko uwolnię pana od wszelkich wydatków, ale nawet mam pełnomocnictwo wypłacić mu prendę.[1] Hacjendero jest moim przyjacielem. Nazywa się Timoteo Pruchillo i jest właścicielem hacjendy del Arroyo.
— Gdzie leży ta hacjenda?
— Poza miastem Ures. Jedzie się stąd okrętem do Lobos a później ma się aż do samej hacjendy wspaniałą drogę lądową; podczas tej krótkiej, ale bardzo przyjemnej podróży, będzie pan miał dużo rozrywki i nauki, zwłaszcza, że znajdzie pan tam również liczne towarzystwo. Indjanin nie jest wytrzymałym i pewnym ro-
- ↑ Zaliczka