Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz widmo ścisnęło go tylko za rękę i zmusiło do wpatrywania się w dalsze obrazy.
Przeniesieni zostali nagle w inne miejsce, aby ujrzeć przed sobą inną scenę. Był pokój, ani zbyt wielki, ani ciasny, przyjemny i wygodny. Przy ogniu, płonącym jasno na kominku, siedziała młoda dziewczyna, tak podobna do tej, którą pożegnał przed chwilą, że wziął ją za poprzednią, — lecz wpatrzywszy się, poznał, że tamta, już matka rodziny, siedziała naprzeciw córki. W pokoju był ogłuszający, niemożliwy hałas, tak pełno było dzieci. Scrooge nie mógł ich zliczyć, zdawało mu się, że jest ich ze czterdzieścioro; ale prawdopodobnie każde dziecko hałasowało za czterdzieści. Skutkiem tego była wrzawa nie do opisania, która jednak nie dokuczała nikomu, — przeciwnie, matka i córka śmiały się z całego serca i najwidoczniej bawiły wybornie. Córka nagle wmieszała się w krzykliwe grono. Dopiero się rzucili na nią swywolnicy! Szarpali i targali, ciągnęli w różne strony, jak rabusie, a ona się tylko śmiała, opędzała, matka klaskała w ręce.
Ktoś zapukał do drzwi. Natychmiast podwoił się hałas, cała gromada rzuciła się ku drzwiom, niosąc ze sobą dziewczę, które ze śmiechu nie mogło się bronić i stanęło naprzeciw ojca, obładowanego kolędami. Można sobie wyobrazić krzyki, bitwy, napaści na bezbronnego przybysza. Jeden malec porywa krzesło i, jak po drabinie, włazi mu na kark; inny przetrząsa kieszenie i wyciąga paczki, poowijane w bibułę; tamten ściąga mu krawat i wiesza się na szyi. Co za radość! Co za krzyk, co