Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dotknięcie ręki kobiecej, silnemu jak kleszcze żelazne. Podniósł się, — lecz spostrzegłszy, że duch zmierza do okna, złożył ręce i pochylił się w postawie błagalnej.
— Jestem śmiertelny — zawołał, — zatem skłonny do upadku.
— Pozwól, abym cię tylko tu dotknął — rzekł duch, kładąc mu rękę na sercu, — a wyjdziesz zwycięsko z prób najcięższych i jeszcze niebezpieczniejszych.
Tak rozmawiając, przemknęli się przez okno i znaleźli się na gościńcu, biegnącym środkiem pól i łąk. Miasto znikło w dali — bez śladu. — Jednocześnie mgła i ciemność nocy ustąpiły miejsca jasnemu zimowemu dniowi; — błyszczący śnieg pokrywał ziemię.
— Mój Boże — mój dobry Boże, — zawołał Scrooge, składając ręce i wodząc zdumionym wzrokiem na wszystkie strony. — Wszakże to w tych miejscach się wychowałem — tu — tu spędziłem dziecięce moje lata!
Duch spojrzał nań z dobrocią. Słodki ten wzrok, trwający chwilkę, obudził wzruszenie starca. Uczuł się pod wpływem tysiącznych wrażeń, woniejących w powietrzu, a każde wrażenie było w związku z tysiącem myśli, marzeń, nadziej, radości, zajęć, kłopotów, od dawna — od bardzo dawna zapomnianych.
— Usta twe drżą — rzekł duch. — Co ci jest?
— Eh! to nic — nic — odpowiedział Scrooge, głosem nadzwyczaj wzruszonym. — To tak tylko! — prowadź mnie, gdzie chcesz — błagam cię.
— Czy przypominasz sobie tę drogę?