Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto — czy ją sobie przypominam — zawołał Scrooge z zapałem, — mogę iść po niej z zawiązanemi oczyma.
— Dziwna rzecz, że o niej przez tyle lat zupełnie nie pamiętałeś — dodał duch.
Szli tak wzdłuż drogi, a Scrooge poznawał każde drzwi, każdą chałupę, każdy płot, każde drzewo, aż wreszcie ukazała się w dali mała wioseczka, kościołek, mostek i wąska, a kręta i spadzista struga. Naraz wybiegło tu i ówdzie kilka koników, siedzieli na nich mali chłopcy, wołający radośnie i wzywający po imieniu innych chłopczyków, jadących w chłopskich wozach i mieszczańskich najtyczankach. Cała ta dzieciarnia była bardzo ożywiona, — tysiące okrzyków rozlatywało się na wszystkie strony, aż wreszcie poruszone tym hałasem powietrze zawtórowało im radosnym i wesołym podmuchem wiatru.
— Są to cienie rzeczy i istot przeszłych — rzekł duch. — Nie wiedzą wcale o naszej obecności, — nie domyślają się tego.
Wesołe grono małych podróżników zbliżało się coraz bardziej.
Scrooge poznał ich i każdego nazywał po imieniu.
— Mój Boże — Jaś — tak, Jaś — Franuś — a tu, tu Piotrek — tak Piotruś. Co się ze mną dzieje?
Czegoż się tak cieszył, jak nigdy; — dlaczego oko jego, zwykle ponure i przyćmione — rzucało radosne promienie — dlaczego serce mu biło gwałtownie przy każdem spotkaniu. Dlaczegoż mało nie wyskoczył ze skóry, usłyszawszy, jak sobie życzyli wzajemnie wesołych świąt, gdy który na skręcie drogi opuszczał