Strona:PL Karol Dickens - Dzwony upiorne.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 155 —

żadnem ludzkiem uczuciem, śmignęła niby wiatr.
Biegł za nią. Na chwilę przystanęła u brzegu przed wykonaniem strasznego skoku. Padł na kolana, wołając do postaci dzwonów, unoszących się nad nim: — Nauczyłem się od istoty, sercu memu najbliższej. Ratujcie ją, och, ratujcie!
Palcami mógł dotknąć jej sukni. Mógł ją ująć. Zaledwie słowa te wybiegły z jego ust, uczuł że odzyskuje zmysł dotyku i wiedział, że ją oto trzyma.
Postacie ustawicznie spoglądały nań z góry.
— Nauczyłem się — wykrzyknął starzec. — O, miejcie nademną litość w tej godzinie, gdy w miłości ku niej, tak młodej, tak dobrej, oczerniałem naturę w sercach matek zrozpaczonych. Ulitujcie się nad mem zuchwalstwem, złością i niewiedzą i ocalcie ją!
Czuł, że dłużej jej już utrzymać nie zdoła. A one wciąż jeszcze milczały.
— Zlitujcie się nad nią! wołał. — Ta straszna zbrodnia zrodziła się z odwróconej miłości, z najsilniejszej, najgłębszej miłości, jaką śmiertelni znają. Pomyślcie, jak wielkim musiał być jej ból, jeśli z takiego nasienia, taki się zrodził owoc.