Strona:PL Karol Dickens - Dzwony upiorne.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 154 —

gładziła mu nóżki, wygodniej układała główkę, poprawiała na niem mizerne odzienie. W swych zawiędłych ramionach trzymała je silnie, jak gdyby je na zawsze chciała w nich zatrzymać, a wyschłemi wargami całowała je ostatnim wybuchem cierpienia i ostatnią długą walką miłości.
Drobną jego rączkę oplotła sobie koło szyi, poczem przycisnęła je do zrozpaczonego serca, do twarzy swej przytuliła twarzyczkę dziecka, a potem pomknęła w kierunku rzeki. W kierunku huczącej, rwącej, ponurej rzeki, nad którą przycupnęła noc zimowa, niby ostatnia myśl tych wszystkich, co w niej szukali ratunku, gdzie pojedyncze światła nadbrzeżne płonęły czerwono i niepewnie, niby pochodnie wskazujące drogę śmierci, gdzie żadne domostwo ludzi żyjących nie rzucało swego cienia w ten mrok głęboki, smutny, nieprzenikniony.
Ku rzece! Ku tym podwojom wieczności mknęły jej zrozpaczone kroki z szybkością wód rwących, gdy pędzą do morza. Chciał jej dotknąć, gdy przebiegała mimo niego w kierunku ciemnej powierzchni wody, lecz dzika, chora postać, straszna rozpaczą miłości, nie dająca się powstrzymać