Strona:PL Karol Dickens - Dzwony upiorne.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 140 —

Wreszcie doszło do tego, że nikt mu już nie chciał powierzać roboty, ni mieć z nim do czynienia, a gdziekolwiek się zwrócił, zatrzaskiwano mu drzwi przed nosem. Szedł z miejsca na miejsce, od drzwi do drzwi, a gdy może po raz setny przyszedł do pewnego pana, który najdłużej mu ufał (jako że do ostatka był dobrym robotnikiem) pan ten, znający jego historję, rzekł: — Zdaje mi się, że jesteście niepoprawni; chyba tylko jedna istota na świecie mogłaby was ocalić; nie liczcie więc na mnie, dopóki ona się wami nie zajmie. Tak mu powiedział w gniewie wielkim i oburzeniu.
— Aha! wtrącił dżentleman — Co dalej?
— Tedy Ryszard poszedł do niej i ukląkł przed nią, opowiedział wszystko i prosił, by go ocaliła.
— A ona ? No, niechże się pani tak nie przejmuje, Mrs. .Tugby.
— Ona do mnie przyszła pewnego wieczora i spytała, czy nie mogłaby dostać mieszkania. — To, czem mi był dawniej, leży w grobie, taksamo jak to, czem ja byłam dla niego. Ale się namyśliłam i postanowiłam go ratować, przez wspomnienie miłości owej lekkomyślnej dziewczyny (pani ją znała), która w pewien