Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się od chłodu. Na Wysokiem niebie majaczyło się coś, ni to zmrok, ni to świtanie, a noc, brzemienna złowieszczem przeczuciem, wstrząsała się, jak niegodziwiec, oddający ostatnie tchnienie wśród przedśmiertnych kurczów. Było chmurno; Florcia odczuwała jakąś antypatyę do innego nastroju w naturze. Jej piękna matka tego wieczoru nie odwiedziła jej. Dręczona ogólnym niepokojem, spragniona rozmowy, Florcia skierowała kroki do pokoju Edyty.
Drzwi niezamknięte lekko się otworzyły. Pokój był zalany światłem i Florcia zdumiała się, ujrzawszy matkę prawie ubraną koło kominka, gdzie skrzył się i trzaskał dogorywający żar. W jej płomiennem spojrzeniu, w jej twarzy, w jej postaci Florcia dostrzegła wyraz takiej pychy, która przejęła ją drżeniem.
— Mamo, co ci jest?
Na dźwięk tego głosu Edyta prędko zerwała się i spojrzała z takiem zdziwieniem, że Florcia przelękła się jeszcze bardziej.
— Mamo, droga mamo, co ci jest?
— Zrobiło mi się niedobrze. Miałam zły sen, mój aniele.
— Ależ nie kładłaś się wcale, matko!
— Sen na jawie. Półsen, wstrętne widma... Nie rozumiesz, mój aniele.
Rysy jej twarzy łagodniały i gdy Florcia rzuciła się w jej objęcia, Edyta pytała czule: