Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale udział pana Dombi w tem świetnem towarzystwie nie był duży. Było mu w niem jakoś obco i niewesoło. Mało zwracano nań uwagi, choć znakomitych gości witał uniżenie w progu. Edyta gości przyjmowała z wyniosłą obojętnością i z mrożącym chłodem. To wszystko niezmiernie dziwiło i martwiło Florcię. Nie samą jednak Florcię.
Raz po wytwornem zebraniu, gdy już odjechały karety od pałacowego podjazdu i zostali tylko domowi z Karkerem, ten ostatni zbliżył się do Edyty, aby się pożegnać.
— Jaki to był miły wieczór — rzekł. Czy się pani nie znużyła?
— Pani Dombi — podchwycił mąż, zbliżając się — wszelkiemi siłami starała się, żeby się nie znużyć. Bardzo mi przykro, lecz muszę dodać, żebym pragnął, aby się moja pani usiłowała cokolwiek więcej nużyć przy ludziach.
Spojrzała nań i odwróciła się w milczeniu.
— Bardzo mi przykro, żeś pani nie uznała za swą powinność... przyjąć gości z większą uprzejmością. Wiele osób z tych, które tu były, czynią pani zaszczyt swą obecnością.
— Czy pan liczysz się z tem, żeśmy nie sami? — rzekła Edyta.
— Nie, bądź pan łaskaw, panie Karker — ciągnął Dombi, wstrzymując usuwającego się