Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chłodna pogarda na jej ślicznem obliczu stała się tak głęboką i uderzającą, że czuła mateczka zmieszała się i słodziutki uśmieszek znikł z jej malowanych policzków.
— Dziecko moje drogie...
— Zdaje mi się, że dawno już nie dziecko.
— Jakżeś dziś kapryśna, mój aniele. Pozwól mi dokończyć. Pan Dombi zaprasza nas przez majora na śniadanie, a potem do Kenilwort na wycieczkę. Pojedziesz?
— Czy pojadę? — powtórzyła Edyta poruszona, spoglądając znacząco na matkę.
— Tak, wiem, że pojedziesz. Może oto rzucisz okiem na bilet zapraszający pana Dombi.
— Dziękuję. Nie mam najmniejszej ochoty czytać biletów pana Dombi.
— W takim razie sama mu odpiszę, choć zrazu chciałam cię prosić, abyś była moim sekretarzem. Cóż mu od ciebie powiedzieć, Edyto?
— Co ci się podoba, mamo.
Otrzymawszy odpowiedź, major w porze obiadowej zjawił się w sali. Pana Dombi jeszcze nie było, lecz Karker siedział w jadalni z pośpiechem zaprezentował majorowi wszystkie swe zęby.
— Cóż? Jak spędziłeś pan czas od chwili, gdyśmy się rozstali? Długoś pan używał przechadzki?