Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak. Dombi niecierpliwie go oczekiwał i jeśli się nie mylę, chce znać jego zdanie co do przyszłych planów. Rozumie się, Dombi nie piśnie Karkerowi ani słówka, ale wyciągnie jego opinię do gruntu. Taka jego natura. On pyszny, moja pani, pyszny, jak Lucifer.
— Bardzo temu wierzę. Duma to znamię wielkiej duszy.
— Otóż uważa pani. Już rzuciłem dwa, trzy domyślniki i Karker w lot je podchwycił. Do wieczora więcej rzucę. Na myśliwego leci zwierzyna. Tymczasem Dombi proponuje po śniadaniu jutro wycieczkę do Kenilwort. Polecono mi zaprosić panie. Racz pani przyjąć.
— Ts! Edyta nadchodzi.
W mgnieniu oka pani Skiuten ułożyła się niedbale i swobodnie, jakby wcale nie knuła spisku. Edyta piękna, poważna i zimna jak zwykle niedbale powitała majora, przenikliwie obrzuciła spojrzeniem matkę, odsłoniła okno i zaczęła przypatrywać się ulicy.
— Miła Edyto, gdzieś tak długo bawiła? Muszę z tobą pomówić.
— Byłam w swoim pokoju.
— Major Bagstok, droga Edyto, a ty wiesz, że niema na świecie nieznośniejszego, nudniejszego, niepotrzebniejszego stworzenia...
— Na co te czułości, mamo? Jesteśmy same i możesz mówić bez tych wykrętów. Rozumiemy się nawzajem.