Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Za chwilę zjawił się wuj Sol.
— Proszę siadać, panie Hils — jak się pan miewa?
— Dziękuje panu — rzekł wuj Sol, wręczając dyrektorowi kilka bankowych biletów.
— Ot zdrowie, zwyczajnie jak to u starych. — Tu jest dwadzieścia pięc funtów.
— Jesteś pan punktualny i dokładny jak jeden z pańskich chronometrów..
O Synie i następcy nic nie słychać? — pytał wuj Sol drżącym głosem.
— Jeszcze nic. Były silne burze, panie Hils — i zapewne go odpędziły wiatry w bok.
— Lecz Bóg łaskaw, może mu się nic nie stało.
— Bóg łaskaw, może się nic złego nie stało. A panu żal bardzo kuzyna? Wuj Sol machnął ręką i westchnął.
— Podług mego zdania, panie Hils, nie szkodziłoby panu nająć jakiego młodego człowieka do pomocy; mam nawet młodzieńca, któryby się panu nadał. Zrobiłbyś mi pan grzeczność, przyjmując go. Wiem, że u pana roboty mało. Lecz mógłby panu czyścić instrumenty, podmiatać sklep, nosić wodę. Oto ten młodzieniec.
Salomon włożył okulary i ujrzał w kącie młodego Tudla. Pierś mu się wznosiła wskutek silnego wzruszenia, pot lał się z brudnego czoła i oczy były utkwione w panu Karkerze.