Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przez dziesięć miesięcy nie byłem w domu nawet dwudziestu razy. Jakże się pokażę, gdy mię każdy palcem wytyka. Lepiej utopić się albo powiesić — jęczał w rozpaczy Kocioł.
— A tyś jak widzę nielada lampart, kochanku. Z pewnością dojrzewają gdzieś już konopie, z których skręci się sznur, na jakim cię powieszą.
— A niech tam prędzej dojrzeje. Oddawna mi już obrzydło życie. Wszystkie biedy zaczęły się odtąd, jak zacząłem chodzić za labę, a powiedz pan sam, czy mogłem nie chodzić?
— Co?
— Chodzić za labę, panie, ze szkoły.
— To znaczy mówiłeś, że idziesz do szkoły, a tymczasem nie szedłeś?
— Tak, panie, to znaczy chodzić za labę. Za mną na ulicach, jak za bydlęciem, gonili się, a tam codzień mię tłukli jak w stępie. Zacząłem uciekać.
— Mówisz, że nie masz roboty? — spytał Karker, znów pochwyciwszy go za gardziel. Czy tak?
— Tak, panie, byłbym panu całe życie wdzięczny...
Pan Karker pchnął go w kąt i zadzwonił. Kocioł bez oporu stał, jak wryty. Zjawił się posłaniec.
— Poprosić pana Hilsa.