Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tym pocieszającym słowom towarzyszył wzrok pełen rozpaczliwego smutku. Pozostawszy z dziećmi, zauważyła, że wiatr dmie, jakby opłakiwał śmierć czyją. Tak melancholijnie nastrojona siedziała do północy, aż sen zamknął jej powieki. Trudno powiedzieć, czy wróżba o niewątpliwej śmierci pani Pipczyn bardzo dotknęła czułego serca kuzynki; w każdym razie panna Beryntia była rada, gdy ciotka wszedłszy do jej pokoju, obsypała ją wymówkami, które zupełnie usuwały myśl o blizkiej śmierci. Następnej niedzieli była też zupełnie zdrową a zastawione jej mięsne i gorące dania znikały jak zwykle z talerzy.
Pawełek jak dawniej badawczo wpatrywał się w panią Pipczyn. Siły jego nieco się wzmocniły, ale przechadzka po wybrzeżu morskiem męczyła go.
Wynaleziono mu też wózek, gdzie mógł wygodnie leżeć z elementarzami swymi, a zgrzybiały starzec ciągnął wózek.
Za swym woźnicą, z Florcią obok wózka i ślamazarną Wikkem, która musiała iść z tyłu, Paweł codzień wyjeżdżał na brzeg oceanu i godzinami tam leżał lub siadywał. Wtedy nikt mu tak nie dokuczał, jak dzieci, oczywiście z wyjątkiem Florci.
— Odejdź odemnie, proszę cię — mawiał zwykle, gdy zbliżał się doń jaki chłopczyk. — Dziękuję ci, tylko idź sobie stąd.