Strona:PL Karel Čapek-Boża męka.pdf/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lhota spojrzał w wielkie, jasne oczy rybaka.
— Pan jest chory, prawda?
— Nie mogę chodzić. Już od dawna. Od wielu lat nie byłem dalej, niż tutaj. Ale tu jest pięknie.
— Rzeczywiście — odezwał się Lhota niepewnie.
Nagie groble ciągnęły się gdzieś w niewidoczną dal, a między niemi płynęła szeroka, sędziwa rzeka.
— Gdyby pan tu był o zachodzie słońca — mówił chory — albo rano. Siedzę tu zawsze od rana i nigdy nie było mi nudno ani pusto. A kiedy wieczór wracam do domu, zasypiam bez żadnych niepokojących snów. Noc za nocą śpię pięknie i bez snów. Dopiero w zimie — —
— Co w zimie?
— Nic, sny. W zimie nie mogę tu przychodzić i dlatego śpię we dnie i w nocy, bez wytchnienia, dopóki wreszcie ze zmęczenia nie mogę już spać. Ale w lecie jestem tu codziennie.
Lhota patrzył w zamyśleniu w wodę. Płynęła rozległa i bezkształtna, ocierając się nieskończonym bokiem o kamienie. Wzburzona, falująca, rozpryskująca się, aż mu migało się w oczach.
A nie była to już bieżąca rzeka, tylko szum, który bez końca upływa i ginie: przemijanie bez granic, ucieczka bez kresu.