Strona:PL Kajetan Abgarowicz - Z carskiej imperyi.pdf/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To nasze heroldyjne papiery i nasz sygnet herbowy — tłómaczył mi starzec — na nic mi dziś one — dzieci nie mam, ale gdzieś tam w dobrach ks. Sanguszki powinni być synowie mojego brata stryjecznego. Jeżeli ich pan zdoła odszukać, to proszę im to oddać — może się im zda na co.
— Bywajcie mi zdrowi, panie Janie! — zawołałem serdecznie i wziąłem starego w objęcia — w ramię go ucałowałem.
— Niech was Bóg prowadzi! — niech wami się opiekuje — niech dopomaga — byście dalej zaszli, jak my.
I Enemuk-han ściskał starca, rozrzewniony, a potem zawołał głosem komendy:
— Konie podawać! On chciał się znaleść prędzej na siodle, aby wzruszenie ukryć, rozwiać w szerokim stepie.
— Na koń! — i z konia skinąłem ręką jeszcze raz — na pożegnanie.



Ruszyliśmy z miejsca stępo. Przed nami roztaczała się niezmierzona równina, nieznacznie, niepostrzeżenie pochylająca się ku południowemu wschodowi, ku morzu Czarnemu, ku bagnom Dobruczy. Jak oko dojrzeć zdoła, bujne pastwiska, gdzieniegdzie tylko na niewielkich łankach świeżo zebrana kukurudza stała rzędami w wysokie kopce poskładana, niby na mioty jasne.
Z ciężkiem sercem odjeżdżałem. Żal mi było starca, który tu na pustyni, zdala od ojczyzny, zdala od swoich miał wieku dożywać i śmierci czekać. Obejrzałem się po za siebie i ujrzałem go jeszcze, klęczał pod krzyżem na mogile, wiatr igrał swobodnie z białemi włosami.
— Cmentarnik — szepnąłem — opiekun rycerskich grobów, stróż mogilnych posterunków zmarłej Rzeczypospolitej.
Chłopcy rozjechali się szeroką linią, ja jechałem ciągle obok Enemuk-hana, blisko, tak blisko, że czasem strzemiona