Strona:PL Juljusz Zeyer - Oczy królewicza.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan Bóg jej odpuść. Myśmy żyć chcieli, ale gdybym mogła, wynajęłabym gościniec znowu.
— Więc jej przebaczacie! Jestem kołodziej Machiacz, a moja była z rodu Nebeskich w Starej Dolinie.
— Stryjku, nie poznałabym was! Posiwieliście i zarośli.
— Skrzywił mi warsztat plecy więcej, aniżeli karty i babskie języki...
— Już wam nieboszczka wymyślać nie będzie!...
— I ja tak myślę. Przeprosiłem ją za wszystko, a teraz idę do jej grobu, bo wczoraj było jej świętego, aby nie myślała, żem o niej zapomniał.
— Wyście mieli chałupę — przypomniała sobie Hruzowa.
— Tak. Sprzedali ją. A moja stara mówiła, żem ją przepił. Wybaczyłem jej i to. Potem umarła, a ja poszedł w świat za zarobkiem.
— Pięknie stryjku, że was do jej grobu pędzi litość.
— Gdy człek całe lata żyje sam, myśli sobie, jak to było, kiedy na mnie całe noce czekała i nie dziwię się, że skarżyła się tam w górze — i chłop wskazał laską ku niebu.
I znowu w iatr śniegiem zakręcił i gdzieś zapłakał.
Baba zakaszlała i zamilkła. Gdzie się drogi krzyżowały, baba poszła ku wsi, Machacz dalej drogą bitą ku cmentarzowi. Obróciła się jeszcze i zawołała:
— Dobrze, żeśmy się spotkali. Zmówię za nią pacierz, gdy będę w kościele.
— Pomódlcie się.. Bądźcie zdrowa — odrzekł dziad.
Wrota na cmentarzu otworzył i ukląkł przy gro-