Strona:PL Juljusz Zeyer - Oczy królewicza.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Może mnie nie chce przy swym grobie. Nie była dla mnie nigdy czuła i teraz wiatrem mnie odgania...
Szedł ciężkiemi kroki, podpierając się kijem.
— Kobieto, nie dziw się, przyszły lata — mówił w tonie pojednawczym, jakby na przeproszenie nieboszczki...
Nagle skąd wzięła, to się wzięła, zjawiła się na drodze kobiecina. Przeskoczyła rów, jakby była młoda i nieomal byłaby się potknęła o kij wędrowca.
— Boże, tom się przestraszyła!
— Patrzcie przed siebie na drogę, a nie trzeba się lękać — wyszło chrapliwie z ust bezzębnych dziada.
Rada jestem, żeście człowiek na podobieństwo Boga, a nie żaden czart, od których roi się po drogach, odetchnęła baba.
— Skąd jesteście ciotko? — pytał chłop... — tak mi się zdaje, jakbym miał was znać?
— Hruzowa z Nowej Doliny, mieliśmy tam wynajęty gościniec.
Chłop zaklął i począł się śmiać.
— Po wojnie nie mogliśmy się utrzymać, — dodała.
— Tak, to was moja żona urzekła. Moja Dorota umiała urzekać.
Babę te słowa dotknęły. Spojrzała na niego obrażona. I jej zdawało się, że go znać musi. Patrzała mu w twarz zarosłą brodą i wąsami.
— Szatańskie gniazdo, oby je ogień z nieba spalił! Tak mówiła o waszym gościńcu. Miał się spalić jeszcze przed ranem, gdym gościniec opuszczał. Tyle mi była życzliwa, że nie życzyła, abym się spalił na skwarkę.