Strona:PL Juliusz Zeyer - Na pograniczu obcych światów.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
147
Na pograniczu obcych światów

szczone spływały jak ulewa słonecznych promieni po śnieżno-białych ramionach aż na stopnie tronu i otulały całe jej ciało jak gdyby szatą utkaną z błyskawic nocnych i światłości komet obłąkanych. Na głowie miała koronę z gwiazd, rajskiem przeplecioną kwieciem, a baldachim z tęcz piętrzył się nad nią czarodziejsko. Ręka jej trzymała berło oplecione żmijami, oblicze okryte zasłoną świeciło pod nią, jako miesiąc, gdy mdło i ciemnokrwawo nad wierzchołkami szumnych lasów w noc jesienną się ukaże, pośród mgieł szarych powstających z bagnisk i jezior i powłóczyście nad senną wędrujących równiną... I zabrzmiał z pod zasłony głos, a marzący był i zadum pełny, jak gdyby szedł z kraju snów i gwiazd oddalonych: „Jestem ta, której szukasz, jedna z tych, które ku prawdzie wiodą.”
„Czemu“ — spytałem — „w grocie mieszkasz podziemnej, i jakie jest twe imię?“ — A ona z westchnieniem: „Jestem wiedza. Pogrzebali mnie za żywa.“ Zdumiały mnie słowa jej. „Czyliż nie żyjesz na ziemi?“ — zawołałem. — „Czyliżem nie pożywał owoców twych? Toć