Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 110 —

— A przecież zdaje mi się, że o tej porze wieśniacy palą fajki i pijają wódkę?
— Nie, to już za późno panie hrabio, tu ludzie chodzą spać z kurami.
Jonasz nie chciał powiedzieć prawdy, dlaczego karczma jego była tak osamotniona.
— Wszakże ta wioska liczy od trzystu do czterystu mieszkańców?
— Mniej więcej tyle, panie hrabio!
— Dziwna rzecz, że nie spotkaliśmy nawet żywej duszy, gdy przechodziliśmy przez główną ulicę wioski.
— A bo to dzisiaj sobota... wigilia niedzieli...
Franciszek de Télek nie pytał już o nic więcej, co było bardzo szczęśliwym wypadkiem dla Jonasza, nie mogącego się jasno wytłómaczyć. I tak biedny Jonasz drżał z trwogi na myśl, że podróżni, dowiedziawszy się historyi przeklętego zamku, uciekną natychmiast z wioski.
— Żeby tylko ten tajemniczy głos nie odezwał się w izbie, gdy oni będą jedli wieczerzę, mówił sobie w duchu, nakrywając do stołu.
W kilka chwil później na białym obrusie staa już skromna wieczerza, jakiej żądał hrabia.
Franciszek de Télek zasiadł do stołu, a naprzeciwko niego zajął miejsce Rotzko, gdyż do tego przyzwyczaili się w drodze; obydwaj zaczęli jeść z apetytem. Po wieczerzy każdy z nich odszedł do swego pokoju.