Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

którzy znajdują się gdzieś w głębi kraju, w wędrownym obozie Belaraba, oświadczył że jest gotów do drogi. Najadł się dosyta, przespał ze trzy godziny na pokładzie i nie był zmęczony. Za młodych lat ogarniało go czasem zmęczenie; ale już oddawna nie znał podobnej słabości. Dżaffir nie chciał brać łodzi z wioślarzami, która go przywiozła na lagunę. Postanowił jechać sam w małem czółnie, uważając, że nie jest to czas odpowiedni do rozgłosu i ostentacji. Tłumiony długo niepokój wyrwał mu słowa: „Mam wrażenie, tuanie, że od owej nocy, gdy przyżeglowałeś w czarnej chmurze i zabrałeś nas wszystkich z ostrokołu, radża Hassim i księżniczka Immada nie byli tak blisko śmierci“.
Lingard nic na to nie odrzekł, lecz Dżaffir pokładał w tym białym wiarę, którą zachwiać było niełatwo.
— Jak ich ocalisz tym razem, Radżo Laucie? — spytał poprostu.
— Belarab jest moim przyjacielem — mruknął Lingard.
Pod wpływem troski Dżaffir stał się otwartym.
— To przyjaciel pokoju! — wykrzyknął zniżonym głosem. — Któżby mógł być bezpieczny z podobnym człowiekiem? — zapytał pogardliwie.
— Nie mamy teraz wojny — rzekł Lingard.
— Ale są podejrzenia, strach, i zemsta, i gniew zbrojnych mężów — odparł Dżaffir. — Wydobyłeś białych więźniów z ich rąk jedynie siłą swoich słów. Czy nie tak, tuanie?
— I masz ich tu na pokładzie? — spytał Dżaffir, spojrzawszy przez ramię na białą i mglistą budowlę, wewnątrz której d’Alcacer rozmawiał właśnie z panią Travers przy świetle małego, olejnego płomyka.