Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak, mam ich tutaj.
— Więc, o Radżo Laucie, możesz wszystko zażegnać, jeśli ich oddasz z powrotem.
— Czyż mogę tak postąpić? — wionęło przez wargi Lingarda w stronę wiernego zausznika Hassima i Immady.
— Czyż możesz postąpić inaczej? — odparł szeptem Dżaffir, wysłannik przyzwyczajony mówić otwarcie do wielkich tej ziemi. — Jesteś człowiekiem białym i masz tylko jedno słowo. A teraz idę.
Małe, zgruba obciosane czółenko zaniesiono w stronę trapu. Cień kalasza, krążącego z szacunkiem w ciemnościach pokładu, chrząknął już znacząco dwa razy.
— Tak, Dżaffirze, idź — rzekł Lingard — i bądź mym przyjacielem.
— Jestem przyjacielem potężnego księcia — rzekł tamten śmiało. — Lecz ty, Radżo Laucie, byłeś jeszcze większym od niego. I pozostaniesz wielkim jak długo będziesz z nami, z ludem tego morza i tego kraju. Ale cóż się dzieje z siłą twego ramienia wobec twych białych rodaków? Gdzie się ona podziewa? To też musimy wierzyć w siłę twego serca.
— Mam nadzieję, że nie zawiedzie was nigdy — rzekł Lingard, a Dżaffir wydał pomruk pełen zadowolenia. — Ale Bóg jeden patrzy w ludzkie serca.
— Tak. Ucieczką naszą jest Allah — potwierdził Dżaffir, który przyzwyczaił się do pobożnych zwrotów, obcując z ludźmi pełniącymi gorliwie praktyki religijne; było ich wielu w obrębie ostrokołu Belaraba. I rzeczywiście pokładał całą swą ufność w Lingardzie, który miał dla niego urok opatrznościowego człowieka, zesłanego przez samo niebo w krytycznej chwili. Czekał jeszcze przez chwilę, wreszcie spytał: — A jakie mam zawieźć zlecenie?