Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i potężnym. — Coś się w nim zmieniło od czasu, kiedy go widziałem po raz ostatni — rozważał.
Przyszło mu na myśl, że zmiana była zasadnicza; niekoniecznie na gorsze — a jednak... Lingard uśmiechnął się do niego z rufy.
Carter wszedł po schodach i zawiadomił go bez zwłocznie o tem, co się stało.
— Pani Travers kazała mi zaraz udać się do pana. Bardzo jest wstrząśnięta, co pan łatwo zrozumie — cedził, patrząc bacznie w twarz Lingarda. Lingard zmarszył brwi. — Ludzie są też przerażeni — ciągnął Carter. — Wyobrażają sobie, że ci co porwali właściciela — dzicy czy też kto inny — wedrą się na jacht lada chwila. Ja sam tak nie myślę, ale —
— Zupełnie słusznie, to wcale nie jest prawdopodobne — mruknął Lingard.
— Ehe, widzę, że pan wie o wszystkiem — ciągnął chłodno Carter; — ludzie są bez kwestji przestraszeni, ale nie mogę brać im tego za złe. Na statku niema nawet dość noży, żeby je rozdać majtkom. Jest tylko jedna stara strzelba od sygnałów. Kiepska sytuacja nawet i dla lepszej załogi.
— Przypuszczam, że to nie jest jakieś nieporozumienie? — spytał Lingard.
— No, chyba że tym panom zebrało się na figle i bawią się z nami w chowanego. Majtek mówi, że czekał dziesięć minut u końca rewy, potem przejechał zwolna wzdłuż brzegu, rozglądając się za nimi; spodziewał się, że spotka ich jak będą wracali. Spostrzegł pień drzewa, osiadłego widać na piasku i mówi, że gdy przejeżdżał tamtędy, jakiś człowiek wyskoczył z za kłody, rzucił w niego kijem i uciekł. Majtek cofnął się zaraz i zaczął wołać: „Czy pan tam jest,