Nie masz pan na to żadnych kwalifikacyj — ty wycirusie jachtowy, ty oszuście z mosiężnemi guzikami!
— Co się tam dzieje, czy to która z łódek wróciła? — zapytał Lingard z rufy. — Niech majtek dyżurny przyjdzie tu do mnie natychmiast.
— To tylko wysłaniec z jachtu — zaczął Shaw powoli.
— Z jachtu! Dawajcie tu na śródokręcie latarnie! Przypilnować mi, żeby spuszczono trap. Rusz że się, serangu! Panie Shaw! Zapalić pochodnie na rufie. Dwie! Trzeba oświetlić drogę łódkom jachtu, które tu płyną. Stewardzie! Gdzie ten steward? Dawajcież mi go tutaj.
Bose nogi zaczęły plaskać wokoło Cartera. Cienie przesuwały się szybko.
— No cóż tam z temi pochodniami? Gdzież majtek dyżurny? — krzyczał Lingard po angielsku i malajsku. — Tędy, chodź tutaj! Osadź pochodnię na kiju od rakiet — no dalej! Trzymaj nad burtą — o tak! Tam na przodzie czekajcie z linami na łódki! Panie Shaw — potrzebujemy tu więcej światła!
— Dobrze, dobrze, panie kapitanie — zawołał Shaw, ale nie ruszył się wcale, jakby oszołomiony gwałtownością swego zwierzchnika.
— Tego nam właśnie potrzeba — mruknął Carter pod nosem. — Oszust! A jakże pan nazwie siebie? — rzekł półgłosem do Shawa.
Czerwony blask pochodni oświetlił od stóp do głów Lingarda stojącego u luki na rufie. Był z gołą głową, a jego twarz, zalana światłem, miała wyraz srogi i zmienny w chybotliwym blasku płomieni.
— Do czegóż on zmierza — myślał Carter, na którym zrobiła wrażenie ta postać o wyglądzie dzikim
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/207
Wygląd
Ta strona została skorygowana.