Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pan mnie nie rozumie — rzekła porywczo z powagą. — To wszystko jest takie wyjątkowe, niezwykłe — niespodziane — przekracza tak dalece moje doświadczenie —
— Oczywiście! — mruknął — cóż pani może wiedzieć o niebezpieczeństwie i troskach? Pani! Ale może gdy pani się nad tem zastanowi —
— Pan chce, abym doprowadziła się do strachu! — Pani Travers roześmiała się zlekka — i wśród mrocznych myśli Lingarda ta błyskawica radosnego dźwięku zabrzmiała niestosownie i prawie strasznie. W chwilę potem noc wydała mu się jasną jak dzień, ciepłą jak blask słońca; ale kiedy śmiech ustał, powracająca ciemność zadała mu ból, jakby ugodziła go ciężko w piersi. — Zdaje mi się, że nie potrafię — zakończyła poważnie pani Travers.
— Nie potrafi pani? — Wahał się niezdecydowany. — Rzeczy stoją tak źle, że nie potrzebowałaby pani tego się wstydzić. Mówię pani — rzekł nagle — a wcale bojaźliwy nie jestem — że nie będę w stanie wiele dla was zrobić, jeśli mi w tem nie pomożecie.
— Pan chce, abym udawała że się boję? — spytała szybko.
— Aha, żeby pani udawała — otóż to właśnie. To trudne zadanie dla pani, która pewnie nigdy w życiu niczego nie musiała udawać — prawda?
— Prawda — odrzekła po chwili.
Nieoczekiwana gorycz jej głosu wzbudziła przestrach w Lingardzie.
— Niechże się pani nie obraża — prosił. — Muszę znaleźć wyjście z tej awantury. To nie są żarty. Czy pani potrafiłaby udawać?