Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łódce i mówię do pani, wiem — że dziewczyna umarłaby ze zgryzoty.
— Pan ją kocha — rzekła miękko.
— Jak własną córkę — zawołał szeptem.
— Ach! — wyrwało się cichutko pani Travers. Przez chwilę panowało milczenie, potem Lingard znów zaczął mówić:
— Niech pani posłucha. Kiedy byłem chłopcem na trolerze i przypatrywałem się wam, ludziom z jachtów, w portach kanału Angielskiego, byliście mi tak obcy, jak ci Malaje tutaj obcymi są dla was. Opuściłem kraj przed szesnastu laty i wywalczyłem sobie drogę naokoło całej ziemi. Miałem czas zapomnieć, skąd wyszedłem. Czem jesteście dla mnie wobec tych dwojga? Gdybym umarł tu na miejscu, czy toby was obeszło? Nikt w kraju nie dbałby o to. Nikt na całym świecie — oprócz tych dwojga.
— A co ja mogę zrobić? — rzekła pani Travers i czekała, wychyliwszy się za poręcz.
Zdawał się namyślać, wreszcie podniósł głowę i powiedział łagodnie:
— Czy pani rozumie niebezpieczeństwo, w którem się znajdujecie? Czy pani się boi?
— Rozumiem naturalnie słowa, których pan użył. A czy rozumiem niebezpieczeństwo? — ciągnęła. — Nie — stanowczo nie. I — mówiąc uczciwie — nie boję się wcale.
— Więc tak? — rzekł z rozczarowaniem. — Może mi pani nie ufa? A jednak ja uwierzyłem, kiedy pani mówiła, że jest przekonana o moich dobrych intencjach. Uwierzyłem na tyle, że przybyłem tu prosić panią o pomoc — powiedzieć pani to, o czem nikt nie wie.