Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A co pani myśli, dlaczego wy jeszcze żyjecie? — wykrzyknął. — Jörgenson porał się z nimi tam na wybrzeżu — ciągnął spokojniej, zakreślając ręką łuk w stronę, gdzie noc wydawała się najmroczniejszą. — Czy pani myśli, że byłby ich powstrzymał, gdyby się mnie codzień nie spodziewali? Jego słowa byłyby niczem bez mojej pięści.
Usłyszała tępe uderzenie w bok jachtu, ukryte w tym samym mroku, który spowijał obojętność ziemi i morza, wściekłość i ból serc — i uśmiechnęła się nad głową Lingarda, oczarowana prostotą jego obrazów i wyrażeń.
Lingard zachwiał się nagle, gdyż ruchliwe czółenko chybnęło się pod jego nogami, a ona zaczęła mówić wolno i z roztargnieniem, jakby jej myśl się gubiła w nieokreślonych uczuciach.
— A ten — ten — Jörgenson, pan mówi? kto to jest?
— Człowiek — odpowiedział — człowiek taki jak ja.
— Jak pan?
— Zupełnie taki sam — rzekł z dziwną niechęcią jak gdyby potwierdzał przykrą prawdę. — Może ma więcej rozsądku, ale za to mniej szczęścia. Choć odkąd wasz jacht tu się zjawił, zaczynam myśleć, że nie mam co się przechwalać swojem szczęściem.
— Czy nasza obecność tutaj taka jest zgubna?
— Dla niektórych może oznaczać śmierć. Dla mnie może być gorszą od śmierci. A to zależy poniekąd od pani. Niech pani nad tem pomyśli! Nigdy mi się nie zdarzy taka sposobność. Ale to jeszcze nic. Człowiek — który kiedyś ocalił mi życie i któremu dałem słowo — pomyślałby, że go opuściłem. Ale i to jeszcze nic! Niechże pani posłucha! Jak tu stoję w tej