Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Moja ojczyzna leży wśród dalekiego morza, gdzie lekkie bryzy są równie silne jak tutaj wiatry w porze deszczów — rzekł Lingard. Rozległy się ciche okrzyki podziwu. — Wyjechałem stamtąd, będąc bardzo młodym i nie wiem nic o swej potędze w kraju, gdzie wielcy ludzie równie są liczni jak biedacy na wszystkich waszych wyspach, tuanie Hassimie. — Ale tutaj — ciągnął dalej — tutaj, gdzie także jest moja ojczyzna — ponieważ to jest statek angielski i w dodatku godny tej nazwy — czuję się wcale potężnym. Prawdziwie, jestem tu radżą. Ten kawałek mojej ojczyzny należy do mnie.
Na gościach zrobiły te słowa wielkie wrażenie; patrzyli na siebie znacząco, kiwali głowami.
— Pięknie, pięknie, tuanie — rzekł wreszcie Hassim z uśmiechem. — Wozisz ze sobą po morzu swoją ojczyznę i swoją potęgę. Jesteś radżą na morzu. To pięknie!
Lingard wybuchnął grzmiącym śmiechem, a goście jego wyglądali na rozbawionych.
— Twój kraj jest bardzo potężny, wiemy o tem — zaczął znów Hassim po krótkiej przerwie — ale czy jest silniejszy od kraju Holendrów, którzy kradną nam ziemię?
— Silniejszy? — krzyknął Lingard. Otworzył szeroką dłoń. — Silniejszy? Moglibyśmy wziąć ich do ręki — o tak — i zamknął dłoń tryumfalnie.
— A czy każecie im płacić haracz za ziemię? — dopytywał skwapliwie Hassim.
— Nie — odrzekł Lingard bardziej umiarkowanym tonem; — widzisz, tuanie Hassimie, to nie jest w zwyczaju u ludzi białych. Moglibyśmy to zrobić, naturalnie, ale to nie jest w zwyczaju.