Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mam nadzieję, że pan kapitan będzie ze mnie zadowolony, bez względu na to czy pozostaniemy razem długo czy krótko! — rzekł Shaw, podkreślając te słowa dobitnem ich wymawianiem. — Człowiek, który spędził na słonej wodzie trzydzieści dwa lata swego życia, nie może nic więcej powiedzieć. Byłem oficerem na statkach angielskich przez ostatnich lat piętnaście i nie znam się na pogańskich obyczajach tych tu dzikusów, ale jeśli chodzi o obowiązki marynarza, znajdzie mnie pan kapitan zawsze w pogotowiu.
— Z wyjątkiem — sądząc z tego, co pan mówił przed chwilą — z wyjątkiem jeśli trzeba będzie się bić — zaśmiał się Lingard.
— Bić się! Nie wiem o nikim, ktoby chciał się bić ze mną. Jestem spokojnym człowiekiem, panie kapitanie, ale gdyby co do czego przyszło, potrafiłbym walczyć równie dobrze jak każdy z tych płaskonosych drabów, którymi musimy się zadawalniać w braku porządnej załogi, złożonej z przyzwoitych chrześcijan. Bić się! — ciągnął z niespodzianą wojowniczością w głosie — bić się! Jeśli zjawi się ktoś, kto będzie chciał bić się ze mną, znajdzie mnie w pogotowiu — przysięgam!
— To doskonale. Doskonale — rzekł Lingard, wyciągając ramiona nad głową i poruszając łopatkami. Słowo daję, chciałbym już aby przyszła bryza i pomogła nam stąd się wydostać. Dosyć mi śpieszno, panie Shaw.
— Doprawdy, panie kapitanie; choć właściwie nie spotkałem jeszcze nigdy prawdziwego marynarza, któremuby nie było spieszno gdy o-brzydłe zaklęcie ciszy trzyma go za pięty. Jak przyjdzie bryza... niech pan posłucha, panie kapitanie!