Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Słyszę — rzekł Lingard. — To krótka fala przypływowa, panie Shaw.
— I ja tak przypuszczam, panie kapitanie. Ale co za hałas. Rzadko kiedy słyszałem takie —
Na morzu pojawiło się w najdalszem polu widzenia pasmo kipiącej piany, podobne do wąskiej, białej wstęgi ciągnionej szybko po gładkiej powierzchni wody za dwa końce, zagubione w ciemności. Dotarło do brygu, przeszło pod nim, rozciągając się z obu stron — i z obu stron woda stała się hałaśliwą i rozbiła się na mnóstwo drobnych falek — mimikry niezmiernego wzburzenia. Lecz okręt wśród tego nagłego i głośnego zamięszania pozostał tak niewzruszony i spokojny, jak gdyby stał bezpiecznie uwiązany między kamiennemi ścianami zacisznego doku. Po krótkiej chwili smuga piany i szum, sunąc szybko na północ, znikły nagle dla wzroku i słuchu, nie zostawiając śladu na niezmożonej ciszy.
— Otóż to jest bardzo ciekawe — zaczął Shaw.
Lingard gestem nakazał mu milczenie. Zdawał się wciąż nasłuchiwać, jakby szum fal mógł odbić się echem, które spodziewał się usłyszeć. A męski głos, co przemówił na przodzie, miał w sobie istotnie coś z nieosobowego dźwięku głosów odbitych od twardych, wyniosłych skał i padających na puste przestrzenie morza. Głos odezwał się cicho w malajskim języku.
— Co tam? — zawołał Shaw. — Co takiego?
Lingard powstrzymał go, dotknąwszy jego ramienia, i ruszył żwawo naprzód. Shaw poszedł za nim zdziwiony. Szybka wymiana niezrozumiałych słów, rzucanych wtył i naprzód poprzez cienie głównego pokładu od kapitana do wartującego majtka i z powrotem, sprawiła że oficer uczuł się z przykro-