Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zmienił. — Czy to nie dziwne — ciągnął łagodnym, prawie tęsknym głosem — że wszyscy ci ludzie, choć niema rzeczy której by dla mnie nie zrobili — nigdyby tego nie mogli zrozumieć? Nigdy! Jeśli mi pan nie wierzy, nie mogę się na nich powołać. To mi się jednak wydaje ciężkie. Głupi jestem, prawda? Czegoż mi więcej trzeba? Jeśli pan ich zapyta, komuby powierzyli swoje życie — kto jest odważny — kto jest prawy — kto jest sprawiedliwy? — Odpowiedzą: tuan Jim. A jednak nie mogą nigdy poznać istotnej prawdy...“
— Oto co mi powiedział ostatniego dnia, który z nim spędziłem. Nie pozwoliłem sobie nawet na szept; czułem że będzie mówił dalej i że się do jądra sprawy nie zbliży. Słońce — którego skupiony blask przemienia ziemię w pyłek nie znający spoczynku — zapadło za las, a rozproszone światło opalowego nieba zdawało się rzucać na świat bez cieni i blasków złudę spokojnej, zadumanej wielkości. Nie wiem dlaczego, przysłuchując się Jimowi, zwracałem tak baczną uwagę na stopniowe ściemnianie się rzeki i powietrza; na nieodpartą, powolną pracę nocy, która sadowi się pocichu na wszystkiem co widzialne, zaciera kontury, grzebie kształty coraz głębiej i głębiej, jak spokojny osad nieuchwytnego czarnego pyłu.
— „Słowo daję — zaczął nagle — zdarzają się dni, kiedy człowiek niemożliwie jest głupi; ale wiem, że panu mogę wszystko powiedzieć. A więc — skończyłem już z tem — z tą zmorą... Ale zapomnieć... Nie wiem czy potrafię, do licha! Mogę o tem myśleć spokojnie. Ostatecznie — czego tamto dowiodło? Niczego. Ale pan tak pewnie nie myśli...“
— Mruknąłem coś przecząco.
— „Mniejsza z tem — rzekł. — Jestem prawie...