Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pającego cicho na długich nogach, i wykpiwał jego zakupy w bazarze.
— „Nie, doprawdy — myśli pan że nabrali mię do tego stopnia?“ — dopytywał się młodzian bardzo wolno i poważnie. Szli dalej, rozsiadając się po fotelach; błysnęły zapałki, oświetliły na chwilę twarze bez krzty wyrazu i płaski połysk białych gorsów; gwar licznych rozmów rozgrzanych biesiadowaniem wydał mi się idjotyczny i nieskończenie daleki.
— „Część załogi spała na pokrywie pierwszej luki, na odległość ramienia ode mnie“ — zaczął Jim znowu.
— Trzeba wam wiedzieć, że mieli na tym okręcie wachtę złożoną z Kalaszów; wszyscy majtkowie spali całą noc i w razie potrzeby wzywano tylko wyznaczonych podoficerów i wartowników. Jim miał ochotę chwycić za ramię najbliższego laskara i potrząsnąć nim, ale tego nie zrobił. Coś więziło mu ręce u boków. Nie bał się wcale, o nie! tylko poprostu nie mógł się ruszyć — to wszystko. Może i nie bał się śmierci, ale wiecie co wam powiem? — bał się tego co miało nastąpić. Przeklęta wyobraźnia roztaczała przed nim całą okropność panicznego popłochu: gwałtowny pęd ludzi tratujących wszystko po drodze, żałosne krzyki, tonące łodzie — straszliwe okoliczności, towarzyszące wszelkim katastrofom na morzu, o jakich słyszał kiedykolwiek. Może i był zrezygnowany na śmierć, ale podejrzewam że chciał umierać bez tej strasznej grozy, spokojnie, jakgdyby w cichym transie. Pewna gotowość na śmierć nie jest znów taka wyjątkowa, ale rzadko kiedy spotyka się ludzi, których dusze, zakute w hartowną zbroję postanowienia, są gotowe zmagać się w beznadziejnej walce do ostatka; w miarę jak nadzieja zanika, żądza spokoju staje się coraz silniejsza,