Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chwilę przedtem pęd, i rozkołysany, szybki wzlot; chwilę potem trzask, i śmierć, i cisza — straszliwy bezruch, pieśń wiatru zmieniona w przeraźliwy lament, i wzburzone wody kipiące groźnie i ociężale wokół trupa. Widziałem przez wstrząsającą chwilę jak przednia reja, rozpędzona brutalnie, kołysała się od dziobu do rufy, jak ludzie zbili się w kupę, klnąc ze strachu i ciągnąc zapamiętale linę łódki. Z dziwnem uczuciem satysfakcji dostrzegłem wśród nich, jak zwykle, Cezara i poznałem dawny, dobrze mi znany, skuteczny gest Dominika — poziomy rozmach potężnego ramienia. Pamiętam wyraźnie, że powiedziałem sobie: „Cezar wywróci się naturalnie“, a potem, kiedy gramoliłem się na czworakach, rozbujana sterownica, którą wypuściłem z rąk, trzasnęła mię za uchem i powaliła bez zmysłów.
Nie sądzę, abym był nieprzytomny dłużej niż parę minut, bo kiedy przyszedłem do siebie, czółno szło przed wiatrem ku osłoniętej zatoce; dwóch ludzi wiosłowało, kierując je wprost ku brzegowi. Siedziałem na tylnej ławeczce obok Dominika, który mię otaczał ramieniem i podtrzymywał.
Wylądowaliśmy w znanej nam okolicy. Dominik zabrał z sobą jedno z wioseł. Pewno miał na myśli strumień, który musieliśmy przebyć niebawem; na tym strumieniu znajdował się zwykle lichy okaz czółna o tępym dziobie, często pozbawiony tyki. Ale najpierw trzeba się było wspiąć na grzbiet wzgórza w głębi przylądka. Dominik podtrzymywał mnie. Kręciło mi się w głowie. Doznawałem wrażenia, że mam głowę bardzo wielką i ciężką. U szczytu pochyłości oparłem się o Dominika i przystanęliśmy aby wypocząć.
Na prawo, tuż pod nami, rozległa, zasnuta oparami