Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zatoka była pusta. Dominik słowa dotrzymał. Nawet drzazgi nie było widać naokoło czarnej skały, z której Tremolino o mężnem sercu, zmiażdżonem jednym ciosem, zsunął się w głęboką wodę na wieczny spoczynek. Przestrzeń otwartego morza przesłaniały ruchome mgły, a w środku rzednącego szkwału dojrzeliśmy, niby widmo, nieświadomą niczego guardacostę pod strasznym naporem żagli, ścigającą nas wciąż ku północy. Nasi ludzie schodzili już po przeciwnej pochyłości wzgórza aby poszukać tego czółna, które, jak wiedzieliśmy z doświadczenia, niezawsze było łatwo odnaleźć. Patrzyłem za nimi oszołomionemi, mglistemi oczami. Jeden, dwóch, trzech, czterech.
— Dominiku, gdzie Cezar? — krzyknąłem.
Jakby odtrącając sam dźwięk tego imienia, padrone zrobił zwykły swój gest — szeroki, zamaszysty, obalający. Odstąpiłem krok w tył i spojrzałem na niego lękliwie. Otwarta koszula Dominika odsłaniała muskularną szyję i gęsty zarost na piersi. Padrone wbił wiosło prostopadle w miękki grunt, i podwinąwszy zwolna prawy rękaw, wyciągnął gołe ramię przed moją twarzą.
— Oto — zaczął z kamiennym spokojem, osiągniętym przez nadludzki wysiłek, a głos jego drgał od poskromionej gwałtowności uczuć — oto ramię, które zadało cios. Obawiam się że pańskie złoto dokonało reszty. Zapomniałem zupełnie o pańskich pieniądzach. — Załamał ręce w nagłej rozpaczy. — Zapomniałem, zapomniałem — powtarzał niepocieszony.
— To Cezar ukradł pas? — wyjąknąłem w oszołomieniu.
— A któżby inny? Canallia! Widać szpiegował pana oddawana. I to on uknuł wszystko. Nie było go