Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pisałem wolno list zaadresowany do Glasgow, list o treści następującej: ładunku niema, i niema nadziei aby nadszedł, chyba dopiero późną wiosną. A przez cały czas co tam siedziałem, konieczność powrotu na okręt dolegała memu mózgowi nawpół już stężałemu od mrozu; znów mię oczekiwało trzęsienie się z zimna w oszklonych tramwajach, potykanie się na pustej równinie pokrytej śniegiem, i wreszcie wizja okrętów zamarzniętych rzędem, majaczących jak trupy czarnych statków wśród białego świata — takie się wydawały ciche, takie martwe, takie bezduszne.
Wspinałem się ostrożnie po trupie swego własnego statku; czułem że jest zimny jak lód i jak lód śliski pod stopami. Zimna koja połykała nakształt chłodnej grobowej niszy moje dygocące ciało i podniecony umysł. Była to sroga zima. Powietrze wydawało się twarde i ostre jak stal; ale to nie wystarczało bynajmniej aby zagasić święty ogień, którym płonąłem dla swego zawodu. Żaden dwudziestoczteroletni młodzian, mianowany głównym oficerem pierwszy raz w życiu, nie pozwoliłby tej uporczywej holenderskiej zimie przeniknąć do swego serca. Zdaje się że w ciągu owych dni nie zapomniałem ani przez chwilę o fakcie mego wywyższenia. Ogrzewało mię chyba nawet we śnie skuteczniej niż wysoki stos kołder, które poprostu skrzypiały od mrozu, kiedy zrzucałem je rano. A budziłem się wcześnie dla tej wyłącznie przyczyny, że cała odpowiedzialność ciężyła na mnie. Kapitan nie był jeszcze mianowany.
Prawie codzień rano przychodził list od mych armatorów, polecający abym się udał do dzierżawców statku i żądał dostarczenia towaru; abym groził im najcięższemi karami za przetrzymanie zafrachtowanego