Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ładunku, i domagał się żeby asortyment różnych towarów — unieruchomiony gdzieś w głębi kraju wśród ściętego lodem krajobrazu pełnego wiatraków — został przeniesiony natychmiast do wagonów, któreby go odstawiały codziennie w jednakowych ilościach na statek.
Wypijałem trochę gorącej kawy, niby podbiegunowy badacz wybierający się w podróż saniami do północnego bieguna, poczem, wysiadłszy na brzeg, toczyłem się tramwajem, drżąc z zimna, aż do samego serca miasta, wzdłuż czystych fasad domów, obok tysięcy mosiężnych kołatek u tysięcy pomalowanych drzwi, połyskujących za rzędami typowo ulicznych drzew, bezlistnych, chuderlawych i jakby nazawsze umarłych.
Ta część wyprawy była dość łatwa, choć sople lodu połyskiwały nieprzyjemnie na koniach, a twarze konduktorów robiły wrażenie odrażającej mieszaniny czerwieni i fjoletu. Lecz co się tyczy nastraszenia czy wzięcia za łeb pana Hudiga, lub choćby tylko wyłudzenia od niego jakiejkolwiek odpowiedzi, sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Był to wielki, śniady Niderlandczyk o czarnym wąsie i śmiałych oczach. Zaczynał zawsze od tego, że nim jeszcze zdążyłem otworzyć usta sadowił mię na krześle, częstował serdecznie wielkiem cygarem i doskonałą angielszczyzną rozwodził się bez końca o wyjątkowej srogości tej zimy. Niepodobna było grozić człowiekowi, który wprawdzie znał świetnie angielski, ale najwidoczniej nie mógł zrozumieć żadnego zdania wypowiedzianego tonem wyrzutu lub niezadowolenia. Wszczęcie z nim kłótni wyglądałoby poprostu głupio. Pogoda była na to zbyt okropna. W biurze Hudiga panowało takie miłe ciepło, ogień palił się tak wesoło, boki gospodarza trzęsły się tak ser-