Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zaczął wkładać trzewiki, nie przestając mówić właściwym sobie urywanym, stanowczym tonem.
— Co wam jest, Ossipon? Wyglądacie markotnie i poszukujecie nawet mojego towarzystwa. Słyszę że widują was ciągle tam, gdzie się gada głupstwa przy kieliszku. Co się stało? Czyżbyście już porzucili kolekcję waszych kobiet? One są tymi słabymi, którzy karmią silnych — co?
Tupnął obutą nogą i wziął z podłogi drugi sznurowany but, ciężki, o grubej podeszwie, nie wyczyszczony i pokryty łatami. Uśmiechnął się do siebie złośliwie.
— Powiedzcie mi, Ossipon, straszny człowieku, czy też która z waszych ofiar odebrała sobie kiedy życie? A może wasze tryumfy są jeszcze niekompletne? albowiem wielkość pieczętuje się tylko krwią. Krwią. Śmiercią. Spójrzcie na historię.
— Żebyście z piekła nie wyszli — rzekł Ossipon z głową wciąż odwróconą.
— Terefere! Zostawcie piekło słabym, którzy je wymyślili dla silnych. Ossipon, czuję dla was życzliwą pogardę. Nie potrafilibyście zabić i muchy.
Ale tocząc się na szczycie omnibusu w stronę baru pod Sylenem, Profesor stracił na humorze. Widok tłumów rojących się po chodnikach przygniótł jego pewność siebie ciężarem wątpliwości i niepokoju; ciężaru tego pozbywał się tylko wówczas, gdy przesiedział czas jakiś samotnie w izbie o wielkim bufecie zamkniętym na olbrzymią kłódkę.
— A więc — doszedł go z tyłu głos Ossipona, który siedział w omnibusie tuż za nim — a więc Michaelis marzy o świecie wyglądającym jak wspaniały, wesoły szpital?