Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Właśnie. Jak olbrzymi zakład dobroczynny dla leczenia słabych — potwierdził szyderczo Profesor.
— Cóż za absurd — przyznał Ossipon. — Słabości uleczyć nie można. Ale w gruncie rzeczy Michaelis może się tak bardzo nie myli. Za dwieście lat światem będą władali lekarze. Nauka rządzi światem już teraz. Rządzi z ukrycia lecz rządzi. A cała nauka musi ześrodkować się w końcu na nauce leczenia — i to nie słabych lecz silnych. Ludzkość pragnie żyć — żyć.
— Ludzkość sama nie wie czego chce — oświadczył Profesor, błyskając zarozumiale okularami oprawnymi w żelazo.
— Ale wy wiecie — burknął Ossipon. — Dopiero co żądaliście czasu — czasu. No więc doktorzy dostarczą wam czasu pod dostatkiem, jeśli na to zasłużycie. Uważacie się za silnego, ponieważ macie w kieszeni dość prochu aby przenieść się do wieczności i zabrać z sobą jeszcze — powiedzmy — ze dwadzieścia osób. Ale wieczność jest próżnią, psiakrew. Czego wam potrzeba, to właśnie czasu. Gdybyście spotkali człowieka, który by mógł wam zapewnić dziesięć lat życia, uznalibyście go za pana.
— Dewizą moją jest: ani Boga, ani pana — rzekł Profesor sentencjonalnie i wstał aby wysiąść.
Ossipon szedł za nim.
— Poczekajcie aż przyjdzie wasza godzina i będziecie żegnać się z życiem — odparł, zeskakując za Profesorem — z waszym marnym, nędznym, parszywym życiem — ciągnął, mijając jezdnię i dając susa na chodnik.
— Ossipon, blagier z was i tyle — rzekł Profesor, otwierając władczą dłonią drzwi sławnego