Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Verloca. Zdawała sobie również sprawę, iż to było jej dziełem. Pełna spokojnej dumy, powinszowała sobie decyzji, którą powzięła przed kilku laty — decyzji okupionej dużym wysiłkiem i nawet łzami.
Winszowała sobie jeszcze bardziej, gdy po pewnym czasie zauważyła, że pan Verloc zaczął się odnosić jakby łaskawie do towarzysza swych spacerów. Kiedy był gotów do wyjścia, wołał głośno na chłopca — mniej więcej takim tonem jakim przyzywamy domowego psa aby nam towarzyszył — choć oczywiście trochę inaczej. W domu można było nieraz zauważyć, że pan Verloc przypatrywał się Steviemu z ciekawością. W zachowaniu Verloca zaszła zmiana. Milczący był wciąż, ale mniej obojętny. Pani Verloc uważała, że chwilami jest dość zdenerwowany. Można to było uznać za postęp. Natomiast Stevie już się nie gryzł, przycupnąwszy pod zegarem, lecz mruczał do siebie po kątach groźnym tonem. Na zapytanie: „Co ty tam mówisz, Stevie?“ otwierał usta i spoglądał na siostrę z ukosa. Czasem zaciskał pięści bez żadnej widocznej przyczyny; często zastawało się go, jak siedział samotnie spoglądając groźnie na ścianę, a papier do rysowania kół był pusty i leżał na kuchennym stole obok bezczynnego ołówka. Była to również zmiana ale nie na lepsze. Pani Verloc, określając te wszystkie dziwactwa ogólną nazwą podniecenia, zaczęła przypuszczać, że Stevie przysłuchuje się za często rozmowom męża z przyjaciółmi. W ciągu swych „przechadzek“ pan Verloc oczywiście spotykał różnych ludzi i wiódł z nimi rozmowy. Inaczej być nie mogło. Spacery stanowiły niezbędną część jego działalności poza domem, działalności w którą żona nigdy bliżej nie wglądała. Pani Verloc czuła, że sytuacja jest delikatna, lecz odnosiła się do