Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeszcze straci mię z oczu i zgubi się na ulicy — rzekł.
Pani Verloc pokręciła głową ze świadomością rzeczy.
— Nie zgubi się. Ty go nie znasz. Ten chłopiec wprost cię ubóstwia. Ale gdyby się gdzieś zapodział...
Pani Verloc zatrzymała się na chwilę, lecz tylko na chwilę.
— Po prostu idź dalej i dokończ spaceru. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Nic mu się nie stanie. Zjawi się wkrótce z powrotem zdrów i cały.
Ten optymizm sprawił panu Verlocowi czwartą w owym dniu niespodziankę.
— Tak? — mruknął z powątpiewaniem. Lecz może jego szwagier nie był takim idiotą na jakiego wyglądał. Żona musi przecież wiedzieć najlepiej. Odwrócił od niej ociężałe oczy, rzekł chrypliwie: — No więc niech idzie — i popadł znów we władzę ciężkiej zgryzoty, która może i woli tkwić za plecami jeźdźca, ale potrafi także następować na pięty ludziom nie mogącym sobie pozwolić na trzymanie koni — jak na przykład pan Verloc.
Winnie, stojąc u drzwi sklepu, nie widziała owej złowrogiej towarzyszki pana Verloca. Śledziła obu mężczyzn idących nędzną uliczką — jeden był wysoki i tęgi, drugi szczupły, drobny, o cienkiej szyi i chudych barkach nieco wzniesionych pod dużymi, na wpół przejrzystymi uszami. Palta ich obu były z tego samego materiału a kapelusze czarne i okrągłe. Uderzona podobieństwem ich odzienia, pani Verloc puściła wodze wyobraźni:
— Zupełnie jak ojciec z synem — powiedziała sobie. Przyszło jej także na myśl, iż jeśli biedny Stevie mógł kogo w życiu nazwać ojcem, to tylko pana